I dyktator ma ludzką twarz?

Recenzja książki Witolda Szabłowskiego „Jak nakarmić dyktatora”

Nie będzie błędem, jeśli stwierdzę, że głęboko w ludzkiej naturze jest zakorzeniona ciekawość. Ludzie lubią wiedzieć, i to niezależnie od tego, czy chodzi o działanie pralki, skąd się bierze tapioka, czy kiedy prezydent leci na wakacje prywatnym samolotem. Być może wynika to stąd, że podążając za ciekawością uzyskujemy odpowiedzi, które dają nam jakąś wiedzę. Jak wiadomo wiedza to władza, pewnego rodzaju pewność siebie i przewaga nad tymi, którzy danej wiedzy nie posiadają. Z tym, że o ile ciekawość świata czy nauki z pewnością taką „władzę” mogą nam dać, o tyle sprawy prywatne innych ludzi już niekoniecznie. Mimo to właśnie one są dla większości z nas wiedzą pożądaną. A już najlepiej, gdy sprawy dotyczą ludzi powszechnie znanych – zarówno aktorów, sportowców, polityków, jak i tyranów czy psychopatów. Co ciekawe, im bardziej makabryczna postać, tym większe zainteresowanie społeczeństwa, jak np. „dyktator”.

O co z tym dyktatorem chodzi?

Słowo „dyktator” pozornie nie wywołuje w nas tak silnych emocji, co seryjny morderca, jednak ci pierwsi w wielu wypadkach nie odbiegają tak bardzo od naszych ulubionych kryminalistów. Ale dlaczego tak właściwie lubimy poświęcać im tyle uwagi? Dr Wojciech Glac (https://www.medonet.pl/zdrowie,tajemnice-mozgu-psychopaty–dlaczego-fascynuja-nas-seryjni-mordercy-,artykul,33696275.html) stwierdził, że ludzi tak naprawdę fascynuje zło, co może być uwarunkowane ewolucyjnie. Porażki innych ludzi (łącznie ze śmiertelnymi) mogą stanowić dla nas jakąś naukę. Z tego można wywnioskować, że to nie mordercy nas interesują, ale ich ofiary. Z kolei Dr hab. Daniel Boduszek (https://plus.dziennikzachodni.pl/dlaczego-ludzie-lubia-czytac-o-seryjnych-mordercach/ar/12416012), psycholog kryminalny, ma na ten temat inną teorię. Uważa, że śledzenie spraw kryminalnych zapewnia nam dreszczyk emocji, adrenalinę, której często brakuje nam w życiu. I jest w społeczeństwie taka fascynacja okrucieństwem wobec innych, którą nie do końca da się wytłumaczyć. Z jednej strony czujemy strach przed tym, że nas może spotkać to samo, z innej ciekawość, jak do tego doszło i czy można sobie w takiej sytuacji poradzić. Z kolejnej strony empatia dla poszkodowanych i może nawet gniew, że gdzieś na świecie jakiś szaleniec postanowił swoimi zachciankami/decyzjami zniszczyć życie komuś innemu.

Dyktator to według opinii publicznej właśnie taki szaleniec, którego należy się bać i którego trzeba nienawidzić. I w zasadzie, w tym temacie opinia publiczna się nie myli. Chociaż czytając książkę Szabłowskiego i zapisane w niej historie kilka razy łapałam się na myśleniu, że ci dyktatorzy jednak tacy źli nie byli, a momentami nawet im współczułam.

Wielowątkowość nie przytłacza

Witold Szabłowski jest polskim dziennikarzem i reportażystą, który, jak mówią koledzy po fachu, potrafi nawiązać kontakt w każdym języku (i bez znajomości języka). Każde miasto, w którym pracuje, musi przejść wzdłuż i wszerz samotnie. Mariusz Szczygieł mówił, że Szabłowski jest typem reportera-włóczykija (https://culture.pl/pl/tworca/witold-szablowski) i zapewne właśnie ta cecha odpowiada za staranność i dociekliwość w jego materiałach.

„Jak nakarmić dyktatora” to zbiór opowieści pięciu różnych kucharzy, którzy gotowali największym dyktatorom XX wieku. Do jej napisania trzeba było kilku lat podróży, zwiedzenia czterech kontynentów oraz dużej subtelności i delikatności w stosunku do rozmówców. Bowiem nie wszyscy bohaterowie czuli się na tyle pewnie, by zdradzać tajemnice swoje i swoich pracodawców. Mówiąc wprost, bali się ewentualnych konsekwencji, czy to ze strony popleczników swoich pracodawców, czy ich przeciwników. Pomimo różnych trudności, które autor musiał pokonać na drodze tworzenia tej publikacji, całość prezentuje się świetnie i równie dobrze się ją czyta. Książka podzielona jest według restauracyjnego menu: ma przystawki, śniadanie, zupę, danie główne, deser, a nawet kawę i przyprawy. Pod prawie każdą z tych nazw kryje się kucharz i historie, których nie zna wiele osób. Jest to interesujący zabieg, pozostający w tematyce dzieła i dzięki któremu czytelnik czuje się bardziej swojsko.

Podczas czytania książki towarzyszyło mi uczucie przebywania z kimś, kogo przyjemnie się słucha. Kto w bardzo lekki sposób opowiada o rzeczach trudnych, przecież dyktator, choćby nie wiadomo jak kulturalny, nadal swoim pozostaje nieprzewidywalnym maniakiem. Książka nie jest męcząca, bo nie pojawiają się w niej długie opisy przyrody czy miejsc, w których bohaterzy się znajdują. Zamiast tego jest prostota, szczerość i autentyczność niepowstrzymywane przez nadmierną cenzurę. Zachowanie wulgaryzmów, skrótowców czy wyrazów mowy potocznej znacznie zmniejsza poczucie dystansu między czytelnikiem a opowiadającym kucharzem. Dzięki temu też czuć, że każda historia opowiadana była przez inną osobę. Różnią się charakterem i tonem, w jakim przedstawiane są wspomnienia. Kapitalnym pomysłem było również zostawienie w tekście wstawek z rozmowy między Witoldem a kucharzem („Co mówisz Witold?”; „Więc mów Witold, mów. Pierwsze pytanie”). To zaskakujące, ale bardzo przyjemne w odbiorze i mamy wrażenie, że uczestniczymy w tej rozmowie.

Książka w sam raz na raz

Książka Szabłowskiego to prawdziwa gratka dla czytelników – nie dość, że jest wspaniałym, szczerym reportażem, to przemyca w sobie wiele innych, wartościowych elementów. Możemy na przykład ugotować sobie potrawy, które jadali podczas swoich rządów dyktatorzy, dlatego że w książce zawarto tajemne przepisy na sprawdzone i lubiane przez nich dania. U Szabłowskiego znajdziemy również ciekawostki kulinarne, szczegóły z życia dyktatorów, których nie uczą w szkołach, a także krótką powtórkę z historii. Czytając wspomnienia kucharzy dyktatorów sama miałam ochotę włączyć wyszukiwarkę i doczytać o konfliktach czy polityce, którą prowadził dany przywódca.  Ostatecznie jednak okazywało się, że nie ma takiej potrzeby, ponieważ autor wszystkie potrzebne fakty przytoczył. Można powiedzieć, że ta publikacja jest książką edukacyjną, gdyż przemyca bardzo dużo wiedzy, ciekawostek i informacji historycznych. Robi to natomiast w tak subtelny i przystępny sposób, że nie sposób się temu sprzeciwiać.

Bardzo podoba mi się styl pisania autora, zdania są zróżnicowane – jedne bardzo krótkie, inne trochę dłuższe. To wszystko nadaje tekstowi dynamiki, sprawia, że łatwiej się czyta. Obecność wulgaryzmów, mowa potoczna – dzięki temu powieść jest autentyczna i nieprzekłamana. 

Twardy orzech do zgryzienia

Jedynym minusem książki jest nieco chaotyczne ułożenie tekstów w rozdziałach. Pojawianie się dodatkowych bohaterów, wspominki czy komentarze autora odnoszące się do współczesności ówczesnych miast wprowadzają niestety lekkie zamieszanie. Choć każde z nich jest bardzo naturalnie wprowadzane, a do tego jest ciekawym, wartościowym fragmentem, to umieściłabym je w innym miejscu. Bohaterzy opowiadają swoje przeżycia w tak fascynujący sposób, że szkoda odrywać się od ich wspomnień. Momentalnie przy czytaniu człowiek gubi się w ilości postaci i nie jest pewien, w którym momencie historii się znajduje. Wystarczy chwila nieuwagi i trzeba przeczytać cały akapit od nowa.

Innym mankamentem są „przegryzki”. Tak jak na początku podobały się te krótkie fragmenty, które nieco rozluźniały trudne treści, tak po przeczytaniu czuję, że nie rozumiem celu takiego zabiegu. Pod koniec książki okazuje się, że „przegryzki” były przedłużonym wstępem do ostatniej historii. Przez to przy czytaniu właściwego rozdziału nie pamiętałam o niektórych rzeczach, które autor przedstawił mi na początku książki.

Książka z dobrym smakiem

Znakomicie bawiłam się przy czytaniu tej książki, mimo że opisywane w niej osoby znacznie przyczyniły się do cierpienia ludzi. Była to dobra okazja, by zweryfikować swoje wyobrażenia, czy zasłyszane stereotypy i skonfrontować je z rzeczywistością. Okazuje się, że nie wszyscy dyktatorzy jedli pokazowo, ponad stan, raczej nie miewali kulinarnych, trudnych do spełnienia zachcianek. Czy się rozczarowałam? I tak, i nie. Jeśli chodzi o poznawanie dyktatorów, to czekałam na kogoś, kto byłby jedzeniowym freakiem i smakoszem, który kazałby sobie sprowadzać najdroższe przysmaki w środku wojny. Z drugiej strony zdecydowanie ulżyło mi, bo kucharze stanowczo sprzeciwiali się plotkom na temat domniemanego kanibalizmu wśród przywódców.

Bardzo ujęła mnie szczerość kucharzy, to, że ich historie są bez komentarzy, bez dodatkowej narracji, która narzucałaby interpretację. Są to po prostu szczere, surowe opowieści ludzi, którzy robili to, co uważali za słuszne. Bardzo polecam tę pozycję wszystkim, szczególnie tym zafascynowanym kuchnią.

Udostępnij!
Share on facebook
Share on linkedin
Share on pocket

Podobne posty

Skontaktuj się z nami!

Kto pyta nie błądzi

flesz.wnpid@gmail.com

Zapisz się do newslettera Flesza

Bądź na bieżąco z nowościami w akademickim świecie i otrzymuj od nas podsumowania tygodnia!

* Pole obowiązkowe