Lwów – wakacyjne wspomnienia

W zeszłym roku, kiedy zastanawiałyśmy się z przyjaciółkami, gdzie pojechać na wakacyjny wypad. Padł pomysł, żeby zamiast na zachód Europy odwiedzić Wschód. Decyzja była trudna, bo część chciała odwiedzić Wilno, cześć Lwów. Jako że we Lwowie nie była jeszcze żadna, to wygrała Ukraina.

Kupiłyśmy bilety, przewodnik w formie małej książeczki, poczytałyśmy trochę o mieście w internecie. Potem przyszedł czas na wykupienie ubezpieczenia zdrowotnego, przygotowanie paszportów, certyfikatów Covidowych, wymianę złotówek na hrywny i szybą naukę podstawowych zwrotów po ukraińsku (tu serdeczne podziękowania dla naszych ukraińskich przyjaciółek). Zarezerwowałyśmy pokój w starej kamienicy w centrum miasta. Wymogi były te same co zawsze: dostęp do kuchni, wi-fi, a przede wszystkim – tanio.

 

Największą początkową obawą nie był jednak język, a dojazd z lotniska do centrum. Z przewodników wiedziałyśmy, że są autobusy. Lądowałyśmy o stosunkowo później godzinie. Dodając do tego czas spędzony w kolejce do kontroli przed przejściem z lotniska i wrześniową pogodę, kiedy byłyśmy gotowe jechać, było już bardzo ciemno. Udało nam się porozmawiać z dwiema bardzo sympatycznymi „koleżankami” z Polski. Chociaż one też raczej liczyły na to, że coś podjedzie, niż wiedziały, co konkretnie robić, nie czułyśmy się aż tak zagubione.

Autobus przyjechał absolutnie w nieprzepisowym czasie i zrozumiałyśmy, że zasada „będzie, jak będzie” faktycznie tu funkcjonuje. Nikt nie był zdziwiony, że bus przyjechał i odjechał, kompletnie ignorując rozkład jazdy. Po krótkim spacerze dotarłyśmy do miejsca noclegu. Pani w recepcji, przesympatyczna kobieta po 40-stce, mówiła po polsku, więc wszystko poszło sprawnie.

 

Było tylko jedno „ale”, na które nie byłyśmy przygotowane. Temperatura. Było okrutnie zimo, a wiejący wiatr tylko potęgował uczucie chłodu. Nasza „gospodyni” trochę się z nas śmiała i dała dodatkowe koce, które mówiąc szczerze,uratowały nas przed przeziębieniem.

Na tym skończy się chronologia tej historii, bo opisywanie każdego kolejnego dnia mogłoby bardziej przypominać wpis do pamiętnika, a nie o to chodzi. Oto lista rzeczy, które bardzo nas zaskoczyły, utkwiły w pamięci i za które pokochałyśmy Lwów.

Kawa i czekolada

Lwów słynie z pysznej kawy, tysiąca kawiarni i cudownej czekolady. Chciałabym móc powiedzieć, ile kubków kawy wypiłyśmy, ale było ich zbyt wiele. Miejsc, gdzie można wypić pyszną i tanią kawę, są dosłownie setki, ale nabiera to większego sensu, kiedy przyjrzymy się klientom. Kupuje każdy, nastolatkowe w drodze do szkoły, studenci, eleganckie panie po drodze do biura, kosmetyczki, starsi ludzie podczas spaceru. Rano wszędzie są kolejki, ale nikogo to nie dziwi, kubek kosztuje kilka złotych (w przeliczeniu), a dodatki takie jak syropy stoją do „własnego użytku” na ladziekoło cukru i mieszadełek. Jakość jest tak dobra, że podniebienie nawet wybrednych będzie zadowolone.

 

Podobnie sprawa ma się z czekoladą, tą do picia i jedzenia. Sklepy Roschen z cukierkami na wagę są wiecznie pełne. Dzieci, dorośli i starsze babuszki wybierają, co będą zaraz chrupać. Wybór jest przeogromny. Od najprostszych cukierków i lizaków po całe torty. Sklepy z żelkami (jedne z nich jest teraz dostępy w Poznaniu, na Półwiejskiej) mają zawsze otwarte drzwi i przynajmniej dwóch klientów w środku. Ta kultura kawy i słodyczy jest tak mocno wpisana w życie miasta, że pomijanie ich, byłoby wręcz lekceważącym błędem dla turysty.

Zabytki

Lwów jest piękny miastem. Niegdyś bardzo bogatym, a reliktami tego są cudowne kamienice, niektóre bardziej, inne mniej zadbane. Wejście do muzeów nie jest darmowe, ale ze studenckim zniżkami zdecydowanie osiągalne dla każdego zainteresowanego. My, jako doświadczone i oszczędne podróżniczki, korzystałyśmy głównie z internetu i cienkiej książeczki przywiezionej z Polski, ale we Lwowie mieszka wielu ludzi, którzy chętnie opowiedzą wam o historii miasta (czasem za darmo, czasem za drobną opłatą) po polsku. Wielu Lwowian ma rodzinę w Polsce, polskie korzenie albo kiedyś pracowali w Polsce i tak nauczyli się języka.

 

Dla nas ważne było, żebyśmy same nie zaczynały rozmowy po polsku np. w kawiarni czy sklepie. Wolałyśmy zagaić po angielsku albo kiedy obsługa sama się oferowała, dopiero później przejść na polski. Spotykało się to z dużą aprobatą, szczególnie młodych ludzi, którzy ewidentnie irytowali się, kiedy ktoś bez zastanowienia mówił do nich po polsku, jakby ich obowiązkiem było rozumienie obcego języka.

Jedną z opcji zwiedzania miasta jest też podążanie za Lwami – małymi tabliczkami z podobizną wielkiego kota i kodem QR. Po jego zeskanowaniu link przenosi nas na stronę z historią miejsca, w którym się znajdujemy i wyznacza wskazówki, jak dotrzeć do kolejnego miejsca.

 

Życie miasta

Zazwyczaj, kiedy planujemy podróż, liczymy się z tym, że w kluczowych punktach wycieczki będą kolejki, masa turystów, brak klimatu. Wybierając się do Wenecji czy Rzymu, nikogo nie dziwią zatłoczone uliczki i komercjalizacja życia. Mieszkańców prawie nie widać, bo ci pracują i uczą się poza centrum. We Lwowie jest inaczej.

 

Miasto żyje, ludzie spieszą się do biura, lekarza, wracają z targu z torbami pełnymi zakupów. Ty jedząc śniadanie w jednej z przyulicznych kawiarenek, jesteś wyjątkiem, bo większość klientów jest właśnie w drodze do szkoły albo pracy. W kościołach i cerkwiach ludzie uczestniczą w nabożeństwach. Mijasz setki mieszkańców, którzy, choć bardzo uprzejmi dla zwiedzających, są pochłonięci swoimi sprawami i życiem.

Targi

A na nich świeże owoce i warzywa, zioła, przetwory, domowej roboty nalewki, kwiaty, pamiątki, mięso, sery, artykuły domowe. Wszystko, co tylko potrzeba, można było tam znaleźć. Ale to ta uporządkowana część, te prawdziwe perełki, które nadawały klimat, były wystawione na ulicach, starannie poukładane na materiale, wrzucone do pudełek, a wśród nich: książki, zegarki, lalki, płyty, ceramika, ubrania, biżuteria, obrazy i wiele, wiele innych.

 

Jedzenie

To chyba element, na który najbardziej czekałyśmy. Śniadania i kolacje robiłyśmy same, bo kuchnia była ogólnodostępna, a sklep blisko. Obiad zapewniał nam bar „Cesarz”. Za kilka złotych zamawiałyśmy talerze pierogów, zupy i kompot. Tu zdecydowanie pomógł nam Google Translator, bo panie pracujące w barze nie mówiły ani po angielsku, ani po polsku.

Nasza szczątkowa znajomość ukraińskiego pozwalała na co najwyżej podziękowanie za posiłek, ale zdecydowanie nie na czytanie menu. Po wygranej walce z tłumaczem udało nam się zamówić pyszne jedzenie. Co tu dużo mówić, to trzeba posmakować.

Małe sklepiki

Lwów usiany jest małymi, tajemniczymi sklepikami, gdzie można poczuć klimat trzech światów. Pierwszym miejscem, które przyciągnęło naszą uwagę, był z pozoru niewielki antykwariat, oferujący głównie książki. Niemieckie encyklopedie pomieszane z polską poezją i ukraińskimi powieściami. Może nie brzmi to zachwycająco, ale znając historię tego miasta, wygląd tego budzi jakieś dziwne poczucie, że to miasto było stolicą pokoju. Na dodatek sklepik znajdował się w starej, żydowskiej dzielnicy. W przewodnikach często było napisane, że jeśli jakieś miasto ma być przykładem tego, że można żyć w zgodzie, to będzie to Lwów. Miasto dla Ukraińców, Polaków, Niemców i Żydów.

 

Wracając jednak do tematu sklepów, tych jest naprawdę dużo. Obsługa przesympatyczna, pomocna i spokojna. Nie są przesyceni turystami, jak londyńscy czy paryscy sprzedawcy, ale nie idealizując, są też tacy, którzy niczym się od nich nie różnią.

Ruch uliczny

A to chyba najciekawsze doświadczenie z całej wycieczki. Przejścia dla pieszych? Ronda? Sygnalizacja świetlna? Po co to komu? Trzeba wsłuchać się w rytm bicia miasta – czytaj dźwięki klaksonów, dzwonków tramwajów, ewentualnych krzyków ponaglenia, kiedy za wolno przechodzisz na drugą stronę. Najpierw myślałyśmy, że któraś z nas skończy pod kołami szalonego taksówkarza, ale człowiek pod presją zachowania życia bardzo szybko uczy się, co może, a czego nie wolno.

 

Niesamowicie działa też transport publiczny. Kiedy wiesz, co i kiedy jedzie, to pojedziesz, jak masz pecha, możesz sobie poczekać. Dla nieco bardziej zdesperowanych są taksówki. Cena nie jest wygórowana, więc ta opcja też wchodzi w grę. Nas najbardziej stresował transfer na lotnisko.

Zmęczone po dniach chodzenia i przemarznięte czekałyśmy na przystanku, ale (dzięki Bogu) nasze walizki przyciągnęły wzrok mieszkańców, którzy uprzejmie poinformowali, że autobus (który notabene dalej funkcjonował w internetowym rozkładzie jazdy) już tutaj nie jeździ i musimy iść na inny, 5 minut stąd. Poszłyśmy. Czekałyśmy, aż w końcu przyjedzie i w pewnym momencie kryzysu zmęczenia, byłyśmy bliskie pieszej wędrówki albo zamówienia taksówki, ale na szczęście zbiegło się to z momentem przyjazdu autobusu.

 

Wydałyśmy łącznie ok. 900 złotych na 5 dni (z lotem włącznie). Zdecydowanie studencka podróż, pełna atrakcji, kawy i śmiechu. Lwów zapisał się w naszych sercach najcieplej, (o ironio!) jak to tylko możliwe. Obiecałyśmy sobie, że jeszcze tam wrócimy. Mamy nadzieję, że tak będzie. Cały czas z niepokojem przyglądamy się działaniom szczególnie na wschodzie Ukrainy. Myślimy o Was i będziemy pomagać tyle, na ile możemy. Mamy nadzieję, że będziemy mogli spotykać się w wolnej Ukrainie, na pięknym Lwowskim rynku pijąc cudowną kawę i jedząc czekoladowe cukierki.

 

Zdjęcia – Karolina Grzelska

Udostępnij!
Share on facebook
Share on linkedin
Share on pocket

Podobne posty

Skontaktuj się z nami!

Kto pyta nie błądzi

flesz.wnpid@gmail.com

Zapisz się do newslettera Flesza

Bądź na bieżąco z nowościami w akademickim świecie i otrzymuj od nas podsumowania tygodnia!

* Pole obowiązkowe