Książka o tym samym tytule została napisana przez Franka Herberta i wydana w 1965 roku, a od tego czasu zdobyła liczne nagrody – w tym dla najlepszej powieści science fiction według czytelników Locus w 1987 roku. Diuna to pierwsza część z cyklu Kroniki Diuny, a zrealizowany film przedstawia fabułę z połowy pierwszego tomu. Głównymi bohaterami są wspomniani Atrydzi. W ich ręce trafia tytułowa planeta, na której znajdują się złoża Przyprawy – drogocennego surowca, który jest niezbędny do rozwijania umięjętności jasnowidzenia. O Diunę walczy również rodzina Harkonennów, którzy zaczynają wojnę z Atrydami.
Diuna to natłok nazw i informacji
Chociaż sama fabuła wydaje się prosta, w rzeczywistości film jest nieco bardziej skomplikowany. Już na samym początku widz otrzymuje bardzo dużo informacji, więc jeśli ktoś zaśnie lub spóźni się na seans, to najpewniej będzie się męczyć, aby zrozumieć film (o ile to się uda). Można jednak szybko się zorientować, kto należy do jednego rodu, a postacie są przedstawione w raczej oczywisty sposób. Najważniejszy element fabuły to oczywiście walka o planetę Arrakis (czyli o naszą wspomnianą Diunę), pomiędzy zwaśnionymi rodami Atrydów i Harkonnenów. Nie brakuje także wątku nadprzyrodzonych mocy, olbrzymich potworów i różnych ludów, którzy pomagają nam zrozumieć, czym jest tak ważna Przyprawa (przepraszam, ale nie dało się tego lepiej przetłumaczyć?).
Przyszłość nie taka odległa?
Chociaż akcja Diuny toczy się w bardzo dalekiej przyszłości, w filmie zobaczymy także rzeczy, które spotykamy dzisiaj – silną relację matki i ojca z synem, lojalnych przyjaciół i zdrady, które nie zawsze są takie oczywiste. Z jednej strony mamy postać księcia Leto Atrydy (w tej roli Oscar Isaac) – ambitnego władcy, który dba o relacje ze swoimi sojusznikami i o dobro własnego ludu, a z drugiej mamy złego barona Harkonnena (odgrywany przez Stellana Skarsgårda), który w pewnych scenach wygląda bardziej jak zmutowany kosmita, mający jeszcze dziwniejsze wymagania. W bardzo ciepły sposób przedstawiono Lady Jessicę (chociaż osobiście bardzo przeszkadzał mi dobór imienia, który moim skromnym zdaniem kompletnie nie pasował do uniwersum). Już od pierwszych scen poświęca dużo czasu swojemu synowi Paulowi (w tej roli Timothée Chalamet), starając się przekazać mu całą wiedzę na temat ich mocy.
Boski Timothée
Wspomniany Paul to typowy młody-dorosły człowiek – niby jest dojrzały, dumnie towarzyszy ojcu w ważnych, królewskich spotkaniach, trenuje sztuki walki, ale z drugiej strony grymasi, szczególnie, gdy jest karcony przez matkę, Lady Jessicę (czyli Rebecca Ferguson). W trakcie trwania filmu postać Paula wyraźnie ewoluuje – z tego młodego, zagubionego człowieka staje się głową rodziny, który musi dbać o swoją rodzicielkę i przyszłość swojego narodu. Nie ukrywam, że zastanawiałam się, jak wypadnie Timothée Chalamet – dotychczasowo pasowały mi do niego takie role, jak te w Małych Kobietkach lub w filmie Mój Piękny Syn. Całkiem dobrze się spisał i szczerze zastanawiam się, jak odegra rolę Paula w następnej części filmu (która jest przewidziana na 2023 rok).
Zendaya się nie wykazała, a Zimmer zachwycił
Nie do końca wiem, jak mam ocenić postać Chani (w tej roli Zendaya) – pojawiła się chyba na każdym możliwym plakacie filmowym, ale w Diunie wystąpiła dosłownie parę razy (i tylko możemy się domyślać, że jej rola będzie większa w drugiej części). Na dużą uwagę zasługuje jednak muzyka, stworzona przez Hansa Zimmera. Zdecydowanie nadaje filmowi wyjątkowy klimat i idealnie pasuje do przedstawionego uniwersum. Osobiście nie jestem wielką fanką filmów science fiction, ale rozumiem, dlaczego ludzie wybierają się do kin specjalnie na Diunę. Nie ma AŻ TAK skomplikowanej fabuły, wątki się w miarę łączą i oczywiście mamy schemat walki dobrych i złych. Nie okłamię nikogo, pisząc, że polecam ten film – chociażby dla samej muzyki i zdjęć.