Filozofowie się mylić nie mogą
Film opowiada historię czterech, zatopionych w kryzysie wieku średniego nauczycieli, uczących w jednym z kopenhaskich gimnazjów. Na początku poznajemy Martina – granego przez wybitnego Madsa Mikkelsena, wypalonego zawodowo historyka, który z pełnego pasji pedagoga przeszedł do przynudzającego, nieśmiałego i niezbyt lubianego belfra. Wtórują mu trzej współpracownicy: Tommy – trener wychowania fizycznego (Thomas Bo Larsen), Peter – zapalony muzyk, prowadzący szkolny chór (Lars Ranthe) oraz Nikolaj – szkolny psycholog (Magnus Millang).
Gdy cała czwórka spotyka się w wykwintnej restauracji na urodzinach tego ostatniego, zachowawczy Martin, wzór ojcostwa i chcący prowadzić zgodnie z prawem kierowca, postanawia nie skusić się ani na lampkę szampana, ani kieliszek dobrej wódki do podanej na stole ryby. Wtem, przy stole pada teoria, która skusiłaby niejednego amatora dobrego alkoholu. Wymyślona przez norweskiego pisarza i psychologa Finna Skårderuda (swoją drogą nijak niebędąca fikcją twórców filmu) koncepcja zakłada, że ludzie rodzą się z poziomem alkoholu o pół promila za niskim i to brakujące pół promila dopiero obudza nasze zmysły i szare komórki.
W imię nauki
Moją pierwszą reakcją, zapadając się w miękkim fotelu przepięknego Charlie Monroe – Kino Malta, było „A co, jeśli to prawda?!”. O taką myśl pokusili się również bohaterowie, ubierając ją w płaszcz eksperymentu naukowego, prowadząc sprawozdanie z badań i wyznaczając sobie sztywne zasady – choć brzmiące dość groteskowo, faktycznie mające sens.
Początkowe efekty testów faktycznie wypełniają ową teorię, wzmacniając kreatywność, wzbudzając w nich odwagę, charyzmę i zmieniając w prawdziwie porywających belfrów. Lekcje zmieniają się w show, a uczniowie zachęcani są do aktywnego udziału w proponowanych przedsięwzięciach. Prowadzone przez głównych bohaterów klasy są tuż przed jednymi z najważniejszych egzaminów w duńskim systemie edukacji – nie przeszkadza to chociażby Martinowi w dywagowaniu na temat pijaństwa Churchilla i przeprowadzania wyborów na polityka roku 1943, zamiast uzupełniać wybrakowaną przez poprzednie lata przynudzania wiedzę potrzebną podopiecznym. Pijacki eksperyment pomaga również zjednoczyć szkolny chór i prowadzi szkolną drużynę piłki nożnej do niezłych sukcesów, w których nawet najsłabsi piłkarze, motywowani przez sączącego drinka z bidonu Tommiego, strzelają swoje pierwsze w życiu bramki.
O czym można by pomyśleć, gdy pół promila alkoholu daje tak wyśmienite efekty? Nasi bohaterowie dość instynktownie, chórkiem sugerują „To co, może jeszcze po jednym?”. Tym oto sposobem rozpoczyna się spirala idąca we wiadomym kierunku. Odbija się to na życiu rodzinnym bohaterów, karierze nauczycielskiej i prędzej czy później wnioski nasuwają się same. Nie bez powodu ten film to tragikomedia. Początkowy optymizm widza dość łatwo przeradza się w słodko-gorzki posmak wzbudzony faktycznym przywiązaniem do głównych postaci.
„Ej, widać po mnie?”
Wybierając się na ten seans myślałem, że pierwszoplanowy Mads Mikkelsen skradnie całą przestrzeń ekranu, mocno akcentując swoją obecność, jednak kreacja wszystkich czterech belfrów ukazuje fenomen Thomasa Vinterberga i Tobiasa Lindholma, współpracujących również przy poprzednich skandynawskich produkcjach, również z udziałem Mikkelsena. Każda z postaci ma swoją historię, własną duszę i różnorodne sytuacje życiowe, sprawiając, że chciałem sam wstać z kinowego fotela, spakować plecak i kolejnego dnia stawić się na zajęcia w stolicy Danii.
Z aktorów wręcz kipi autentyczność, tak jakby na planie faktycznie do picia były wyłącznie mocniejsze trunki. Za faktycznym wpływem alkoholu na grę aktorską przemawia również ruch kamery, dynamicznie reagując na spontaniczne upadki, taneczne podrygi czy nawet „stagediving”, w scenach trzeźwości stabilizując się jednak na charakterystycznych Skandynawom statyczności i opanowaniu.
Fenomenalnie ukazuje żywiołowość tej produkcji jej ostatnia scena, chaotycznej choreografii ukazującej prawdziwe „bycie na rauszu”. Utwór towarzyszący wspaniałemu pokazowi umiejętności tanecznych Madsa Mikkelsena, od których zaczynał swoją karierę, wchodzi do głowy już po pierwszych nutach i nie opuszcza widza przez kolejne dni. Nawet w tej chwili nucę „What a life” duńskiego trio Scarlet Pleasure, którego warstwa liryczna wydaje się szyta na miarę scenariusza filmu.
Przestroga wprost od przyjaciół z północy
Jakie więc jest „Na rauszu”? Z pewnością pełne humoru, potrafiącego rozbawić widza, ale jednocześnie prowokujące do przemyśleń. Jest słodko-gorzką tragikomedią, wyważoną w charakterystyczny dla kina skandynawskiego sposób, ukazującą niuanse życia i tworzącą rzeczywisty obraz otaczającego nas świata. Można odnieść wrażenie, że gdyby w połowie scen dodać znany z amerykańskich sitcomów śmiech „z puszki”, mogłaby to być swobodnie komedia. Dobrze jednak, że scenarzyści nie zdecydowali się na taki krok. Generowałoby to pewien dystans do fabuły, który jest tu zupełnie niepotrzebny. „Na rauszu” docenić można właśnie za tę bliskość, prawie łamiącą barierę projektora, zamieniającą rzędy siedzeń w sali kinowej na ławki w klasach głównych postaci. Po wyjściu z kina nasuwa się jeden morał, spinający klamrą całą fabułę – wszystko jest dla ludzi, warto jednak znać umiar.
„Na rauszu” znajdziecie wciąż zarówno w multipleksach, jak i studyjnych kinach, do czego gorąco zachęcam. Warto korzystać ze zniesienia obostrzeń i wybrać się na tak wybitny seans. Pasuje zarówno do randki, wyjścia z kumplami czy samodzielnego obejrzenia. Tematyka nasuwa jednak, że jest to film dla widzów dorosłych, ale w tej puli nie wyklucza nikogo. Ostrzegam natomiast, że sama teoria Finna Skårderuda może być kusząca, lecz katastrofalna w skutkach.