Czarny Telefon. Odbierzesz, jeśli zadzwoni?

Czarny Telefon to nietypowy horror. Akcja filmu dzieje się w latach 70 ubiegłego wieku. Małe miasteczko zaczyna być terroryzowane przez Wyłapywacza, który porywa młodych chłopców. Jednym z nim staje się Finney, który w swojej celi znajduje dziwny telefon.

    Pamiętam, jak byłam w kinie na Top Gun, a przed pokazem leciały oczywiście trailery. Jednym z nich był właśnie zwiastun filmu Czarny Telefon. Już wtedy stwierdziłam, że chcę na to iść, mimo, że naprawdę nie przepadam za horrorami. Co zatem skłoniło mnie, aby i tak wybrać się na seans? Zdecydowanie fabuła. Motyw porwanego chłopca, któremu zaczynają pomagać duchy poprzednich ofiar porywacza, wydawał mi się mało oczywisty – zazwyczaj w horrorach wszystkie możliwe zjawy są antagonistami, ale tutaj duchy grają po stronie ofiary. Zwiastun możecie zobaczyć tutaj: 

   No właśnie, dobre duchy, porywacz, mały chłopiec na obskurnym materacu, dziwna piwnica, no i tytułowy czarny telefon. To właśnie on jest najważniejszym elementem filmu, który jest połączeniem pomiędzy naszym światem, a tym drugim. Cała fabuła bazuje na opowiadaniu ze zbioru ,,Upiory XX wieku”, a reżyser i scenarzyści mieli duże pole, aby stworzyć resztę historii. Nie ukrywam, że jest ona naprawdę wciągająca. Z jednej strony mamy mało informacji na temat samego porywacza, który w filmie nosi wymowny pseudonim Wyłapywacz, a z drugiej strony mamy mnóstwo dzieci, które mierzą się ze swoimi problemami. Najwięcej pytań zostawia nam właśnie ten czarny telefon. Gdy główny bohater zostaje uwięziony, ma do dyspozycji wątpliwej higieny toaletę, stertę dywanów, materac (na którym wiemy, że leżały poprzednie ofiary), a na ścianie wisi czarny telefon. Już w pierwszych scenach, gdzie chłopiec jest uwięziony, porywacz mówi, że telefon nie działa. Gdy parę minut później słyszymy dźwięk przychodzącego połączenia, od razu wiadomo, że coś jest na rzeczy.

Zagadkowy czarny telefon

    Z całej fabuły, którą sprawdziłam przed filmem, znałam tylko nazwisko Ethana Hawke. Moim zdaniem świetnie stworzył postać psychopatycznego Wyłapywacza, a nie miał łatwego zadania. Przez cały film nosił maskę, więc nie mogliśmy zobaczyć jego mimiki i ekspresji – wszystko jednak można było wyczuć w jego głosie i ruchach całego ciała. Przerażający był już sam sposób, jak on siedział, nie mówiąc już o tym, w jaki sposób rozmawiał z chłopcem. No właśnie – drugą główną rolę stanowił młodziutki Mason Thames, wcielający się w rolę Finneya. Na pierwszy rzut oka od razu skojarzył mi się z młodym Tomem Hollandem (a w szczególności z filmu Niemożliwe). Odegrał zagubionego, nieśmiałego i starszego brata, który nie godzi się z agresją, która panuje dookoła. Stanowi totalne przeciwieństwo swojej młodszej siostry Gwen (tutaj Madeleine McGraw), która pomimo małej postury próbuje stawiać się szkolnym brutalom, a także ciągle pijanemu ojcu. 

    Widzowie nie mają podstaw, aby nie polubić Finneya – w szczególności, że od początku filmu są pokazywane różne momenty z jego życia. Tym samym początek trochę się dłużył, ale po całym seansie stwierdzam, że każda scena była potrzebna. Mogliśmy uzyskać odpowiedzi, w jaki sposób Finney był (lub nie był) połączony z poprzednimi ofiarami. Na ekranie było widać przerażenie chłopca, jego desperację i rozwagę, którą podejmował z każdym krokiem. 

Mała Gwen i nowe twarze

   Więcej pytań mam na pewno do wspomnianej już młodszej siostry – mała Gwen odegrała wręcz kluczową rolę w filmie, ale w sumie nie do końca zostało wyjaśnione, dlaczego. Dostaliśmy jedynie skrawek informacji na temat ich matki, która dzieliła ten sam dar, co córka. Było to raczej przedstawione jako forma usprawiedliwienia dla ojca Gwen i Finneya, który po śmierci żony załamał się, a swoją frustrację wyrażał na dzieciach. Duchy dzieci, podobnie jak wspomniane już rodzeństwo, zostały zagrane przez naprawdę młodych, nieznanych mi wcześniej aktorów, o których w przyszłości może (i mam taką nadzieję) być głośno.

   Ostatnie dwadzieścia, trzydzieści minut produkcji sprawiło, że serducho biło mi jak oszalałe. Przedstawiony wyścig z czasem został tak umiejętnie zbudowany w filmie, że przez cały ten czas kurczowo trzymałam się fotela, torebki, opakowania po nachosach i czegokolwiek, co było w pobliżu. Oczywiście, nie zdradzę Wam zakończenia, ale mnie usatysfakcjonowało.  Przewidywałam właśnie taki los chłopca (lub alternatywną opcję) i cieszę się, że Czarny Telefon skończył się w taki, a nie w inny sposób. Nie oznacza to, że na koniec się nie zaskoczyłam – nie przewidziałam innych momentów, które może dla Was byłyby oczywiste, ale szczerze mówiąc, rozpatrywałam inne wątki na ekranie.

Horror czy thriller?

    Czy nazwałabym film horrorem? Tak. Na ekranie wcale nie musi być mnóstwo krwi, latających mebli czy opętanych dzieci, aby widz przez pół seansu odwracał głowę. Tutaj istotny był właśnie telefon. Stworzenie przerażającej postaci, której twarzy nie widzimy sprawia, że umysł pracuje – możemy sobie tylko wyobrazić te wszystkie okropieństwa, które Wyłapywacz zrobił poprzednim ofiarom. Z jednej strony zostajemy z kilkoma pytaniami bez odpowiedzi – skąd wziął się ten telefon w piwnicy, jaka jest historia Wyłapywacza, jak zginęły wcześniej uwięzione dzieci – ale tak naprawdę możemy sobie sami wymyśleć, co tam się działo.

 

   Co najmniej podobało mi się podczas seansu? Ludzie, którzy siedzieli rząd przede mną i przez cały ten czas rozmawiali. Słuchajcie, rozumiem, że w trakcie filmu chce się powiedzieć jakiś komentarz osobie, z którą przyszliśmy, ale szanujmy się – ludzie umieją czytać, a ciągłe powtarzanie tego, co jest napisane na ekranie, nie jest śmieszne. Dużo zabawniejsze byłoby kopnięcie w fotel, ale trzeba umieć zachowywać się w kinie, prawda?

Udostępnij!
Share on facebook
Share on linkedin
Share on pocket

Podobne posty

Skontaktuj się z nami!

Kto pyta nie błądzi

flesz.wnpid@gmail.com

Zapisz się do newslettera Flesza

Bądź na bieżąco z nowościami w akademickim świecie i otrzymuj od nas podsumowania tygodnia!

* Pole obowiązkowe