Byłam na wielu festiwalach muzycznych w życiu, ale tylko ten jeden wywarł na mnie takie wrażenie. The Colours of Ostrawa pokazał mi, że w jednym miejscu można poruszyć każdą wrażliwość kulturalną skrajnych gustów, a także dać nowe życie zamkniętej od ponad 20 lat największej huty w Czechach.
Starszydło vs magiczna przystań kulturalna
Kiedy w 1998 roku zamknięto starą hutę i kopalnię w dzielnicy Ostrawy – Dolne Wiktowice, zakończył się pewien etap dla miasta. Miejsce wypustoszało, a czas zaczął dawać się we znaki. Po 10 latach pustostany doczekały się rewitalizacji. Za sprawą funduszy unijnych udało się zabezpieczyć i doprowadzić większość terenu do stanu użyteczności. Klimat zachwycił mnie w każdym calu. Zdegradowane industrialne konstrukcje tworzą swego rodzaju labirynt – kiedy jest się w środku, przez masyw betonowych budynków i stalowych rur, kominów, czuć małość człowieka. W tym wszystkim wyobraźcie sobie rozwijającą się kolebkę kultury, która nie zapomina o przeszłości gospodarza. Działalność edukacyjna i historyczna nie opiera się na utartych pogadankach, a na wykorzystaniu nowoczesnych technologii tak, aby zaciekawić zarówno dorosłego, jak i tych młodszych odbiorców. Oprócz działalności Świata Techniki, często można się natknąć na wystawę sztuki, spektakle, seanse filmowe, działa również kawiarenka, a także od 2012 roku obywa się festiwal muzyczny The Colours of Ostrawa.
Lepiej niż w domu
Miejsce festiwalu oddaje jego charakter jednoczenia uczestników i burzenia wszelkich podziałów. Leciwość przenika się tam z modnym postindustrialnym stylem. Młodzi korzystają z wolności, wspólnie bawiąc się z emerytami, których nie brakowało. Tutaj nie ma znaczenia jak ktoś wygląda, jaki ma makijaż, czy przemyślał i starannie dobrał outfit, czy po prostu ubrał ulubioną parę jeansów. Głównym celem jest przeżycie 4 dni pełnych doznań kulturalnych i estetycznych, które wynikają z kilku źródeł: muzyka, kino, teatr, panele dyskusyjne, produkty handmade, gastronomia. Festiwal jest jak paleta kolorów – wielokulturowy, różnorodny i wolny. Nie ocenia, a po prostu daje szasnę każdemu – czego czasami brakuje w domach rodzinnych.
Dorosła edycja
O tym festiwalu dowiedziałam się w styczniu – kiedy szukając pomysłów na wakacyjne wyjazdy, przeglądałam listę koncertów. To właśnie przez zespół The Cure podjęłam decyzję w przeciągu kilku minut, że to jest okazja, żeby spełnić marzenia mojej mamy i moje. Dokładnie 130 zespołów z 31 krajów zagrało w przeciągu 4 dni na 24 scenach 18. edycji Festiwalu The Colours. Liczby brzmią imponująco, ale rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej ekscytująca.
Nie ma przymiotnika, który opisze jak ogromny teren zajmuje to wydarzenie. Każdy metr kwadratowy ma zadanie i odpowiednią misję. The Colours przede wszystkim zapewnia podstawowe potrzeby festiwalowiczów, czego bardzo brakuje mi na polskich eventach – miejsc nieodpłatnego poboru wody pitnej, kraników do mycia rąk, a także wystarczającej liczby toalet, rozsianych w różnych zakątkach.
Sceny rozplanowane są na całym terenie – więc mapa tutaj była moim nieodłącznym kompanem i najcenniejszym darem od organizatorów. Może i brzmi śmiesznie, ale nie raz spóźniłam się na koncert, bo spacer wśród tylu ciekawych kramów z rękodziełem był naprawdę zajmujący – nie tylko czasowo – albo po prostu zgubiłam się wśród gąszcza uliczek.
Trudno zliczyć zespoły, które udało mi się usłyszeć, ale szacuje, że było ich ok. 30. Pisząc wcześniej, że tutaj różnorodność gra pierwsze skrzypce, miałam na myśli także formę koncertów. Od tych najbardziej skocznych i spędzonych w ścisłym tłumie na Florence and The Machine, The Cure, MØ, Rag’n’Bone Man czy ZAZ, przez miłe potupajki przy Jungle by Night, Cory Henrym and The Funk Apostles albo Moonlight Benjamin aż do nasiadówek na trawie, przy uspokajających rytmach zespołu Tęskno.
Nie wyobrażam sobie, żeby tam już nigdy nie wrócić. Kilka lat temu, przy okazji debiutu na festiwalach, zdałam sobie sprawę, jak ogromna to jest ulga dla mojej duszy. Mimo zmęczenia fizycznego – to najlepszy odpoczynek od problemów tego świata i od własnych myśli.
W tym roku właśnie tego życzę każdemu – odnalezienia takiej przystani wolności, jaką dla mnie jest The Colours od Ostrawa.
Zdjęcia pochodzą z prywatnych archiwów