Bez spojlerów proszę!
Postaram się, aby ta recenzja była jak najbardziej bezspojlerowa, ale po tym, co widziałam na ekranie, wiem, że będzie to bardzo trudne zadanie. Od dłuższego czasu w sieci można było znaleźć mnóstwo fanowskich teorii i analiz zwiastunów, przez co wiele osób miało spore wymagania co do tej produkcji. Wielbiciele filmów Marvela doskonale wiedzą, że aby uniknąć spojlerów, należy iść do kina jak najszybciej po premierze, bądź bardzo rzadko sprawdzać media społecznościowe – w każdym zakamarku sieci może czaić się informacja, którą woleliby zobaczyć dopiero na ekranie, a nie na Facebooku. Ja na Spider-Mana wybrałam się cztery dni po premierze i muszę przyznać, że wydawało mi się, iż były to najdłuższe cztery dni w moim życiu, a samo unikanie spojlerów okazało się prawdziwą jazdą bez trzymanki, ale udało mi się wejść do sali kinowej w błogiej nieświadomości tego, co czeka mnie przez najbliższe dwie i pół godziny seansu.
Kalejdoskop emocji
Twórcy filmu zapewnili niesamowity seans, który wszyscy widzowie obecni na sali przeżywali wspólnie. Mam wrażenie, że takiego poczucia jedności z zupełnie obcymi ludźmi można doświadczyć tylko na filmach Marvela. Wspólnie klaskaliśmy, śmialiśmy się, a nawet płakaliśmy przy scenach wyjątkowo chwytających za serce (zabranie ze sobą chusteczek to świetna decyzja). Najnowsza część Spider-Mana to emocjonalny rollercoaster, z którego nie da się tak szybko wydostać – w moim przypadku minął ponad tydzień od seansu, a nadal nie ma dnia, kiedy to nie myślałabym o tym, co zobaczyłam na ekranie. Reżyser Jon Watts stworzył świat, w którym absolutnie nie ma miejsca na nudę. Akcja filmu była bardzo dynamiczna, dzięki czemu dwie i pół godziny seansu minęły w błyskawicznym tempie.
Hello, Peter
Pisząc o No Way Home szczególną uwagę należy zwrócić nie tylko na zachwycające efekty specjalne, ale przede wszystkim na grę aktorską wszystkich postaci. Tom Holland świetnie poradził sobie w roli Spider-Mana, a przecież patrząc na jego pajęczych poprzedników (Tobey Maguire i Andrew Garfield) wcale nie było to proste zadanie. Dokładając do tego Zendayę, Marisę Tomei czy Jacoba Batalona, ale także postaci doskonale znane z innych filmów – Doktora Strange’a (B. Cumberbatch), Green Goblina (W. Dafoe) czy Doctora Otto Octaviusa (A. Molina) powstał film, który jest prawdziwą gratką dla fanów i nostalgiczną podróżą przez ponad 20 lat filmowej historii Spider-Mana.
Z wielką mocą…
…wiąże się wielka odpowiedzialność. Te słowa doskonale zna każdy, kto widział pierwsze ekranizacje Spider-Mana. W przypadku No Way Home owa odpowiedzialność spoczywała nie tylko na Człowieku-Pająku, ale także na twórcach, wobec których fani mieli bardzo wysokie wymagania. Moim zdaniem te oczekiwania zostały spełnione w każdym możliwym aspekcie, a wielokrotnie nawet przekroczone, czego dowodziły okrzyki zachwytu niosące się po sali kinowej. Wyważony humor, idealnie pasująca muzyka (ukłony dla Michaela Giacchino) i przede wszystkim emocjonalność to elementy, które w ogromnym stopniu wpłynęły na ogólny odbiór produkcji.
Na filmie bawiłam się znakomicie – rzadko idę do kina drugi raz, ale dla No Way Home chętnie odwiedzę salę kinową ponownie. Nowy Spider-Man to nie tylko prawdziwa gratka dla fanów Marvela, ale też dla wielbicieli filmów akcji, ponieważ każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Wszystkim, którzy dopiero wybierają się na No Way Home zazdroszczę przeżywania tych emocji pierwszy raz – przygotujcie się po prostu na wyśmienitą zabawę!
P.S. Pamiętajcie o zabraniu chusteczek! Nie zapomnijcie też o DWÓCH scenach po napisach 😉