Pocztówka z czasów beztroskich #zostańwdomu

Paola ma duże, ciemne oczy i nieskończone pokłady życzliwości. Mówi głośno, energicznie. Epatuje dobrą maminą energią. Jest w niej coś tak niewytłumaczalnie włoskiego, że nie trzeba bliższego poznania - od samego początku czuje się konieczność strzelania w jej stronę napojonym słodyczą uśmiechem numer pięć. Właśnie tak reaguję zazwyczaj na Włochów. Teoria jest następująca: lokalna pogoda sprawia, że południowcy idą przez życie z uśmiechem szerszym niż narody krajów o zimniejszym klimacie. Ich egzystencja pod święcącym przez większość czasu słońcem jest przez to radosna, zatem gdziekolwiek się pojawią - dzielą się swoim wszechobecnym uśmiechem. Ot, taka wiara w ogólną, społeczną meteopatię.

           Tak, Paola jest niezaprzeczalnie włoska, jednak – jak chętnie opowiada łamaną angielszczyzną – to wyspiarstwo stanowi integralną i nieodłączną część jej tożsamości. Oczywiście  żonglowanie definicją Włocha to rażące uproszczenie obcokrajowca, bo Sardyńczycy silnie czują swoją oddzielność, a oznaczające wyspę słowo isola nie bez przyczyny funkcjonuje w języku. W każdym razie Paola od urodzenia mieszka na Sardynii i nie wyobraża sobie, żeby mogło być inaczej. I faktycznie, ze swoim odczuwalnym wyspiarskim luzem sprawia wrażenie, jakby każde poprzednie wcielenie spędziła dokładnie w tym samym miejscu. Podczas gdy inni we wszystkich równoległych rzeczywistościach czatowaliby w okopach na wojnie, ratowali od utonięcia pasażerów Titanica albo (idąc tropem historyczno-krajowym) powstrzymywali Nerona od podpalenia Rzymu – ona dalej byłaby Paolą. I chwała jej za to.

            Na kilka dni wynajmujemy pokój z balkonem i łazienką w jej dwukondygnacyjnym mieszkaniu, w północnej części miasta, właściwie nad samym brzegiem morza. W ogromnym pomieszczeniu, które teoretycznie jest czymś w rodzaju przedpokoju, stoi potężny regał z ciemnego drewna. Na półkach w przedziwnym uścisku splatają się turystyczne bibeloty (jaskrawe kalendarze, obłupane z każdej możliwej strony ceramiczne delfinki i inne tego typu wizualne koszmarki), włoskie wersje językowe najróżniejszych egzemplarzy literatury klasycznej i całe zatrzęsienie dewocjonaliów, ze szczególnym uwzględnieniem tych nawiązujących do pontyfikatu ostatnich trzech papieży. Przy każdej możliwej okazji przyglądam się tej kolekcji z nieustającą fascynacją. Szczególnie sprzyjające są śniadania, które pochłaniamy razem z M. przy małym stoliku ustawionym tuż przy regale. Opychamy się bezwstydnie i gapimy się na regał, nie mogąc nadziwić się nagromadzeniu i ściśnięciu wszystkich tych interesujących gadżetów.

            – Co za pstryczek w nos dla trendów minimalistycznych! – myślę. Podzieliłabym się refleksją z M., ale akurat przeżuwam rogalika. Wyżerka, którą tu dostajemy, jest zbyt dobra, by zajmować się nieustanną wymianą zdań. Czasem rzeczy przyziemne – konsumpcja – sprawiają największą przyjemność.

  O, właśnie – Paola robi śniadania. Ale jakie to są śniadania!

Jakie to poranne kwadranse o smaku słodkiego pieczywa, świeżo parzonej kawy i najsoczystszych arbuzów świata, i to we wrześniu, gdy (jeśli wierzyć nagraniom przysyłanym na WhatsApp przez Mamę) w Wielkopolsce padają już pierwsze zimne deszcze! Objadamy się więc bezwstydnie; ja przyrastam do miski z pokrojonymi w kostkę w owocami, a M. do ekspresu z kawą. Na czas włoskich śniadań oboje stajemy się bardzo zaangażowaną w proces konsumpcji hybrydą o charakterze ludzko-spożywczym. Przy każdej więc możliwej okazji, gdy tylko widzę Paolę, zasypuję ją podziękowaniami. Dopadam naszą gospodynię, szczebioczę po angielsku i – a jakże! – komplementuję zarówno mieszkanie, jak i zdolności kulinarne, bo po prostu nie mogę się powstrzymać. Z reguły uśmiecha się szeroko, trochę zawstydza i powtarza:

            – No problem, no problem – i macha wdzięcznie opaloną ręką, pytając, jak minął dzień lub zapewniając, że nie musimy sprzątać po śniadaniu. I tak to robimy – z wdzięczności i poczucia obowiązku.

            Jest gorąco. Każdego dnia pobytu ulica paruje jak rozgrzana patelnia i trudno jest znaleźć kawałek zbawiennego w tych warunkach cienia. Alghero ma w sobie pewien swojski urok – nie jest tak boleśnie turystyczne, jak większe sardyńskie miasta; nie ma tu wszechobecnego nagabywania przechodniów czy cen z kosmosu w każdej knajpie (choć oczywiście część mieszkańców żyje z przebłysków masowej turystyki, jak wynajmowanie koszmarnie drogich łodzi na przykład). Jest interesująco. W okolicach XIV wieku przesiedlano stąd ludność sardyńską w głąb wyspy, zastępując ją osadnikami katalońskimi. Podobno część mieszkańców do tej pory posługuje się jednym z katalońskich dialektów, jednak na ulicach nie udaje mi się go usłyszeć. W każdym razie – ani architektoniczne, ani gastronomicznie nie da się nie odczuć historycznych wpływów. Chyba właśnie ta nietypowość, ta sardyńsko-katalońska mieszanka smakuje wybitnie dobrze i szybko do siebie przyzwyczaja.

 Przyzwyczajanie. Może raczej oswajanie?

Rozpatrywane w oderwaniu od słynnego fragmentu polskiego tłumaczenia „Małego Księcia”, cytowanego przecież w tym kontekście tak często, jak tylko możliwe. Tutaj nie chodzi o odpowiedzialność. Odwiedzane miejsca warto oswajać, bo wtedy w jakimś stopniu stają się nasze. Proces oswajania realizuje się – być może nierozsądnie – za sprawą jakichś niewyjaśnialnych podszeptów serca, a zatem bez zważania na niewyspanie, nadmierną potliwość w sardyńskiej temperaturze czy pęcherze na stopach nabyte w wyniku oswajania wcześniejszych, włoskich przystanków. Wielokilometrowy spacer w takiej kondycji byłby w sposób oczywisty pomysłem nierozważnym…dlatego ruszamy w drogę, by oswoić większego niż zwykle stwora – marzy nam się bowiem park krajobrazowy na półwyspie Capo Caccia. Plan jest następujący: zejść schodami wykutymi w skale wzdłuż klifu aż do słynnej Groty Neptuna, rzucić na nią okiem na tyle, ile będzie to możliwe bez wydawania piętnastu euro i wrócić na górę tą samą drogą.

            Wychodzimy po śniadaniu, w godzinach przedpołudniowych – wcześniej, niż zamierzaliśmy – i odkrywamy, że nikt poza nami się tutaj nie spieszy. Na mijanych plażach (jest ich tu zatrzęsienie,  są usytuowane wzdłuż drogi i każda ma własną nazwę) pojawiają się pierwsi, rozespani śmiałkowie chętni na kąpiel w morzu albo poparzenie słoneczne. W kawiarnianych ogródkach siedzą lokalsi po sześćdziesiątce. Wypijają kawy na dobry początek dnia, zasłaniają się gazetami i co jakiś czas zamienią słowo lub dwa ze stolikowym sąsiadem. Krótkie frazy po włosku – chyba o polityce – wybrzmiewają leniwie w powietrzu, kelnerzy skrzętnie przynoszą kolejne pełne filiżanki, a lokalsom ciemnieją szkła fotochromowe w okularach do czytania. Barmanka z działającego już plażowego gastronomicznego przybytku wychodzi na chodnik, by zapalić papierosa. Kompletnie nie przeszkadza jej fakt, że przy  opuszczonym przez nią barze ustawiła się spora kolejka. Młody facet na zagraconym balkonie niewysokiego budynku ewidentnie pracuje zdalnie, ale co rusz odwraca twarz do słońca i przymyka oczy, by po chwili niespiesznie wrócić do rozłożonego na kolanach laptopa. Alghero staje się nagle światowym centrum spokoju, chwilowym ucieleśnieniem filozofii slow life i absolutnie nikt – poza turystami – nie przyspiesza kroku.

            Autobus – oczywiście beztrosko spóźniony – łapiemy w połowie jego trasy na przystanku usytuowanym tuż za miastem, przy jakimś peryferyjnym campingu. Nie ma tu ani kawałka cienia, a kreskówkowy delfinek umieszczony w logo campingu szczerzy się do nas szyderczo podczas kolejnego kwadransa oczekiwania. W końcu jednak – oto on. Nadjeżdża zrelaksowany i niespieszny tak samo jak jego pasażerowie, z gorącym powietrzem buchającym ze środka i stęknięciem, który wydaje z siebie przy każdym zwolnieniu lub zatrzymaniu. Sardyński wehikuł.

            – Ależ oni mają luz – mruczy zachwycony M., gdy siadamy już na tylnich siedzeniach, czując się jak najfajniejsi uczniowie z podstawówki na wycieczce szkolnej. Wygląda świetnie, zdrowo i witalnie. Oczy mu błyszczą, uśmiecha się zawadiacko, a twarz robi się coraz bardziej śniada od słońca. Ewidentnie tu odpoczywa.

            – Sardynia jest fantastyczna – wyrywa mi się w odpowiedzi prosto z serca, stanowczo za głośno i oczywiście po polsku.

Towarzysze podróży odwracają się dyskretnie. Chyba próbują wybadać, jaki to język i jakie intencje ze sobą niesie. Uśmiecham się wobec tego serdecznie, wysyłam – jak to pisała kiedyś Małgorzata Musierowicz – „sygnał dobra”, uspokojeni wracają więc do własnych rozmów, prowadzonych we własnym języku i naznaczonych własnymi intencjami.

            Droga robi się węższa i coraz to bardziej pod górkę; siedzimy z nosami przyklejonymi do szyby. Mijają kolejne minuty, autobus z mechanicznym jękiem wchodzi w coraz to kolejne zakręty i gdy w końcu przedziera się przez gąszcz drzew, po lewej stronie drogi pojawia się nagle ocean. Zatyka mnie, a oczy zalewa mi błękit, obserwowany zza brudnego okna. Nie widać jakichkolwiek fal – Morze Śródziemne jest dziś łaskawe i spokojne, zupełnie jakby mieszkańcy wyspy żyli jako jego dzisiejsze ucieleśnienie. Majaczące się w oddali wzgórza rozdzielają niebo i wodę, słońce odbija się w tafli, a pojazd w końcu staje, otwiera paszczę i wypuszcza nas ze środka. Stajemy na własnych nogach.

            Nie ma tu chodnika. Po dwóch stronach betonowej drogi jest tylko spieczona, niemal pomarańczowa ziemia i piach. Wokół stoją zaparkowane samochody, na środku stoi budka z biletami do Groty Neptuna i informacją. Poza tym – niewiele. Jest pięknie.

            Mijamy budkę i przechodzimy przez stalową, odrapaną furtkę, rozpoczynającą długą drogę w dół. Pokonujemy pierwsze kilkanaście schodów wykutych w skale, wychodzimy na prostą…i dostajemy obuchem w głowy. W przeciwieństwie do wcześniejszych widoków autobusowych, nic nie oddziela już nieba i morza; zlewają się w jedno, jakby zlepione na siłę słonecznym klejem.  Gładką, wodną powierzchnię mierzwi przepływający po niej mały statek, oddalony jednak tak bardzo, że nie udaje nam się usłyszeć warkotu silnika. Kilkaset pozostałych do pokonania stopni rozwija się niepokornie – pędzi w dół, by zaraz potem wystrzelić w górę, zazdrośnie chowając przed nami wejście do Groty Neptuna. Cały tej rajski obrazek posiada nawet ramy, i to całkiem potężne. W klifie wydrążone są schody; druga, oddalona skała przygląda się mu nieśmiało. Zwęża widok na zjednoczenie morsko-niebieskie, które w pełnej krasie udostępnia dopiero po przejściu połowy trasy.

            Wszystko skleja się w całość – słońce przebijające przez najmniejsze dziury w słomkowym kapeluszu i zostawiające piegi na nosie, mijający nas turyści przybywający zewsząd i znikąd, wysiłek, cięższy oddech i wreszcie Capo Caccia. Ogół onieśmiela, ucisza wszystkich piechurów, każe tylko patrzeć i słuchać świdrującej ciszy. Właśnie tu, na północnym zachodzie Sardynii, dociera do mnie, że koncepcja oswajania w pewnych przypadkach jest do bólu ludzka, pretensjonalna i bezczelna. Bo to właśnie taki przypadek – rozkładający na łopatki ogrom, przy którym cała człowiecza pewność siebie więdnie, a świadomość własnej małości paradoksalnie urasta do rozmiarów niewyobrażalnych. Nie ma oswajania, jest za to wizualna lekcja pokory, coś w niewytłumaczalny sposób wstrząsającego i pozostawiającego w głowie znaki zapytania. Natura wygrywa.

  Każdy posiada swoją kolekcję krańców świata, które do tej pory udało mu się odwiedzić.

Krańców świata nie trzeba kontemplować – można się nimi po prostu zachwycić, tak najszczerzej, po dziecięcemu. Tego upalnego, wrześniowego dnia dołączam do swojego zbioru kolejny z nich, wiedząc już, że bardzo często to droga jest ważniejsza i piękniejsza od celu.

            M. patrzy zamyślony, próbując uchwycić wzrokiem linię dokładnego zetknięcia się dwóch  gigantycznych błękitów. Też milczy, nauczony zresztą tej sztuki znacznie lepiej niż ja, bo w ciszy wszystko obserwuje się lepiej i dokładniej.

            Spoglądam na każdy element tego dnia pełnego cudów, wszechogarniająca wdzięczność formuje mi gulę w gardle i chyba chce mi się płakać.

 

Alghero, 17 września 2019

Mi manchi Italia

Udostępnij!
Share on facebook
Share on linkedin
Share on pocket

Podobne posty

Skontaktuj się z nami!

Kto pyta nie błądzi

flesz.wnpid@gmail.com

Zapisz się do newslettera Flesza

Bądź na bieżąco z nowościami w akademickim świecie i otrzymuj od nas podsumowania tygodnia!

* Pole obowiązkowe